W dni takie jak ten, wszystko wygląda jakby lepiej. Oświetlone światłem słońca problemy wydają się topnieć. Ponure myśli nie mają racji bytu. Baterie słoneczne naładowane do granic możliwości. Żyć się chce!
A może tylko ja odczuwam to tak intensywnie.... Może to nie jest normalne... Meteopatia jest co prawda zjawiskiem powszechnym, jednak niemałe znaczenie ma chyba stopień jej zaawansowania...
Uzależniłam się od pogody a ona robi ze mną co chce. Z uporem maniaka sprawdzam wszelakie prognozy i choć w głębi serca nie bardzo im wierzę, to kiedy za oknem leje piąty dzień z rzędu, a met office daje nadzieję na słońce, ufam im bezgranicznie, bo chcę żeby mieli rację...
Kiedy otwieram oko i widzę zapłakane szyby, mam ochotę zamknąć je z powrotem i otworzyć dopiero jak sytuacja się zmieni. To dziwne, jak takie niepozorne obłoki pary tam wysoko, potrafią wpływać na nastrój. Niby nic, a może zepsuć dzień cały.
Słońce, och... Słońce to co innego. Włącza mi się opcja diabła tasmańskiego, biegam, sprzątam, piorę, latam z prędkością światła, albo... Ładuje akumulator na leżaku. Albowiem czas poświęcony przyjemnościom nie jest czasem straconym. Ale i wtedy myśli pędzą szybciej niż zwykle. Powstają pomysły, plany, grafiki. Umysł rozświetlony blaskiem słonecznym wchodzi na wyższy bieg. Wierzę, że mogę wszystko.
Do następnego ponurego dnia, kiedy to marazm i marność nad marnościami przejmują kontrolę.
Nic więc dziwnego, że gadanie o pogodzie weszło mi w krew. Niczym rasowa Brytyjka, na wzór autochtonów, zagajam o tym, co nam niebiosa fundują. A że w kraju tym notorycznie ma się do czynienia ze zjawiskiem "all four Seasons in one day ", ze wskazaniem na jesień i zimę z odrobiną wiosny, rzadziej lata; to jest o czym dyskutować...
Jest tylko jeden jedyny wyjątek, kiedy to deszcz zupełnie mi nie przeszkadza. I wcale nie chodzi o podlewanie ogródka, bo to akurat należy do czynności mnie wybitnie relaksujących.
Burza! Burza to zjawisko skądinąd najczęściej nierozerwalnie połączone z deszczem, aczkolwiek deszcz ów musi być nie bylejaki. Musi dudnić, walić, trzaskać po szybach, zamieniać na chwilę ulice w rwące potoki. A wszystko to, to tylko tło dla piorunów, błyskawic i grzmotów. Najlepiej nocą. Potrafię siedzieć po ciemku, przyklejona do szyby i obserwować...
Co ja gadam...
Potrafiłam.
Od dwóch lat bowiem nie dane mi było napawać się widokiem porządnej burzy. Angielskie zjawiska burzopodobne to żenujący przykład, że podróbka nigdy nie dorówna oryginałowi. Dwa słabe pomruki nie są godne, by nazywać je burzą... A potem? Potem w przypadku burzy angielskiej, rzadko wychodzi słońce... Angielskie niebo kpi sobie z tejże zasady i po takiej burzy najczęściej funduje trzy dni nieprzerwanego deszczu... A jedyne, na co można liczyć, to porywisty wiatr. Według moich obserwacji, deszcz tutaj jest jakby w komplecie z wiatrem a wszystko po to, żeby uniemożliwić korzystanie z parasoli i nie dać szans na obronę umęczonemu ludowi...
Tak więc zaopatrzona w fiolki witaminy D w kapsułkach (na wszelki wypadek), w dwie aplikacje do prognozy pogody, termometr okienny i stacje pogodową, leżak w pogotowiu i duże pokłady nadziei, czekam niecierpliwie na każdy taki dzień jak ten.
Choćby, jak dziś - radość miała trwać tylko do 13tej...
Naszły chmury.
Zamieniam więc leżak na miękki koc, a kawę beztrosko pitą na patio na gorącą czekoladę na sofie...
To do zobaczenia, słoneczko... oby rychłego.... ;)
To do zobaczenia, słoneczko... oby rychłego.... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz