poniedziałek, 19 października 2015

Dynamiczna apatyczność vs apatyczna dynamiczność

"Kiedy myślę i nic nie wymyślę, to sobie myślę, po co ja tyle myślałam, żeby nic nie wymyślić. Przecież mogłam nic nie myśleć i tyle samo bym wymyśliła..."
 

6:20
Matkowy budzik chce się wykazać i już już ma rozbrzmieć pełną mocą swą,  ale nieeee,  nie, nie. Matka jak go paluchem nie rypnieeee!   Matka jest czujna.  Matka nie śpi...
Matka zbiera siły. Matka się szykuje niczym do misji życia. 

Trach. Już matka na równe nogi staje, już pędzi przy niemym akompaniamencie pieśni "Mam tę moc ". Bo ma matka moc. Zdecydowanie ją ma. Jak co rano.

Ścielenie łóżka, szybki prysznic, głowa, zęby, bieg po schodach. Czas nagli. Zerka matczyne oko na zegar bezlitosny. Szlag! Rozładunek zmywarki, załadunek pralki, kocie żarcie w miski, bo przecież noc całą nie jadły (!), a potem kakałka, jajeczniczki, tościki, naleśniczki.
Dzwon w dłoń i budzi matka dziecięcia zaspane dźwiękiem przez nie znienawidzonym ale jedynym skutecznym. Człapią niczym Zombie do kuchni...SUKCES! Trochę jęczą, jak na zombie przystało, ale nie jest źle. 

Na szybko, najczęściej na stojąco - chodząco - zbierająco - szykująco, wciąga i matka śniadanie swe naprędce spreparowane, bo wzięła ona sobie do serca te wszystkie Chodakowskie i Lewandowskie, które wrzeszczą na nią z Facebooka,  jakież to owo śniadanie ważne i jak istotne jest zjeść je w odpowiednim czasie. Obie kurczę, bezdzietne,  ale dobra....  Matka da radę. 

7:30
Dziecięce łóżka. Mundury, krawaciki, koszule, homeworki,  worki na PE. Uf, jest wszystko.
Suszarka. Prostownica. Soczewki w oko. Całe szczęście, że matka nie z tych make-upowych. Nie twierdzi ona, że nie potrzebuje,  ale najczęściej rzęsę przeciągnie jeno czarną mazią i dalej dzieci poganiać. 

8:00
Sprzątanie po śniadaniu.
- Mamo, a wypisałaś mi zgodę na degustację różnych owoców w szkole?
- CO?!? A dałeś mi? Gdzie ja masz?
- Nie wiem..
OHO!  Sytuacja awaryjna. Matka włącza tryb do zadań specjalnych. Używając matczynej opcji diabła tasmańskiego przeczesuje rodzicielka chatę całą. JEST!  

Zostało 10 minut do wyjścia!!!! AAAAA! 
Zęby!  Uszy!  Włosy pierworodnej!
Checklist.
Wszystko jest! 

DZIECIAKI UBIERAMY BUUUTYYY!

Tak, matko to już prawie, prawie ten moment. Jesteś już tak blisko sukcesu! 

Jeszcze tylko klasyczne, powtarzane jak mantra, nierzadko w ciemno... jednym tchem:
- Nie tak buty! ( swoją drogą nawet jak ustawię je w określonym szyku, zawsze założy odwrotnie.  Uprzedzając - kiedy postawię mu je odwrotnie, licząc na przekorę, założy tak jak postawiłam, czyli źle...)
- Tak, córko ma, powinnaś ubrać kurtkę. Pada i jest osiem stopni, na litość boską...
- Wyciągnij synu spodnie ze skarpet ( ot, taka przypadłość)
- Czego zapomniałaś?  Ok, biegnij na górę, tylko szybko! 

Już nawet nie patrząc w lustro, w szalonym biegu, przyodziewa matka co przyodziać ma i.... 

Idą. Idziemy. Jeszcze tylko chwila postoju na szkolnym placu, zanim nauczyciel odbierze młodszego dziecia i od tej chwili przejmie opiekę nad całą rozwrzeszczaną gromadą. Czasem mi ich trochę szkoda... Nauczycieli, oczywiście. Czasem ich podziwiam, że dają radę. Czasem myślę, jakim cudem nie oszaleją. A czasem... Czasem tylko patrzę na promienne twarze innych rodziców, jak oczy im błyszczą,  jak kąciki ust się delikatnie unoszą,  jak radość wstępuje w nich, z każdym kolejnym krokiem zrobionym przez dzieci w kierunku szkolnych wrót. 

9:00
Ten moment.  Tyle możliwości. W matczynej głowie układa się misterny plan. Pełna lista dzisiejszych zadań. Ambitna. Produktywna. Efektywna. Będzie matka działać,  będzie sprzątać, układać, gotować, piec, prasować,  przemeblowywać, szorować, myć, ściągać, wieszać, polerować, plewić, przycinać, grabić, zamiatać. Zajrzy w każdy kąt, a ten po takiej inspekcji błyszczeć będzie jak diament.
"Mam tęęęę moooooccccc, mam tę moooooccccc... "
Szybkim krokiem pędzi matka do domu. Póki co, idzie dobrze. Szybkie zbieranie jednego, wieszanie kolejnego prania, wstępne szykowanie obiadu, odkurzacz już ląduje na środku salonu. Ojjjj, będzie się działooooo. Będzie porządkowy ogień!

I nagle....Jak grom! Przychodzi ona. Wredna. Podstępna. Złośliwa. 

Ochota na kawę. 

Od tej decyzji, matko zależy dzień Twój cały.
Wypić kawiszcze w biegu, zimne, zapomniane, gdzieś  pomiędzy ścieraniem kurzu a jazdą na mopie...?
Czy zasiąść spokojnie na krótką chwilę,  aby delektować się smakiem i... ciszą, przerywaną tylko mruczeniem kotów...?
Siadła. 
Gorzej... 
Włączyła telewizor tudzież laptopa.
Świat zwolnił.
Wszystko wyhamowało...
Wszystko, łącznie z matką.
Sofa to zło. Sofa potrafi zamienić Strusia Pędziwiatra w Kłapouchego... Szlag trafia diabła tasmańskiego. "Mam tę moc " brzmi jakby taśmę wyciągało w starego Kasprzaka...
Prasowanie? E, to może już jutro, od razu z tym co dziś wyprałam.
Odkurzacz zerka na matkę. Okey, skoro już wylazłeś spod schodów... Ale tak na szybko, dobra?
MrMuscle do szyb pręży bicepsa... A weź... Zaraz pewnie będzie padać. Przecież nie będę ryzykować myciem okien... Dziś nie piekę.  O nie, zdrowiej będzie - szuka matka wymówek. 



12:00
Obiad prawie gotowy. Chata ogarnięta mniej - więcej.  Ale dom nie drży już w posadach, wszystko stało się jakieś nijakie...

A w tle.. "I będę robić nic, nic będę robić..."
Już matka nawet nie pamięta jak "leciało " to o tej mocy czy coś.... 
Matka jest wściekła. Przecież miała plan. Miała werwę. 

A mogła nie siadać? No przecież mogła... W tej chwili matka myśli... Siedzenie to zło. Siedzenie uruchamia jakiś cholerny guzik "niechcemisia", gdziekolwiek on jest! 
Siedzenie deprawuje matkę. Co gorsze, nie tylko tą jedną. Matka zasięgnęła informacji. Inne matki mają podobne doświadczenia. No nie tak? No, proszę powiedzcie, że takich matek jest więcej...

Są dni, kiedy na taki wybryk matka pozwolić sobie nie może. O, choćby wtorki. Nie ma kawusi,  jest kawka w kubku na wynos. Nie ma sofy, jest bieg na autobus,  fotel autobusowy i matczyna choroba lokomocyjna. Nie ma tv jest monitoring. Nie ma jej laptopa, jest laptop biblioteczny. Matka dalej na wysokich obrotach. Biblioteka - zakupy - autobus - dom - obiad - szkolny playground - deser - autobus - szkoła.

21:30  dom. 

Matka pada na twarz. 

W tej chwili matka szczerze nienawidzi wtorków.
Aż do środy, kiedy nienauczona doświadczeniem,  zasiądzie matka "na moment" do kawy. 
Chwilę później nienawidzi śród i tęskni na wtorkowym tempem. 

Trafił się matce temperament z tych aktywnych, ale jakże podatny na magiczne przyciąganie sofy i jej zgubny wpływ... Dlatego często je matka w biegu, kawę dopija zimną a siada dopiero, jak plan dnia zostaje wykonany.
Musi się matka pilnować, bo ona przecież lubi być w ruchu od 6:20...

Precz z sofą!  :-SS 

23:38
Ustawia matka budzik na jutro. Szykuj się matko na "Mam tę moc". Możesz już zacząć nucić :-P

niedziela, 11 października 2015

Młodość mu­si się wyszu­mieć, sta­rość - wygderać.

"Sta­rość we wszys­tko wie­rzy. Wiek śred­ni we wszys­tko wątpi. Młodość wszys­tko wie."

Zachciało się matce matematyki...

 - Tak tak, kochany - potwierdza matka zainteresowanemu sześciolatkowi - Twoja siostra jest dokładnie cztery lata od Ciebie starsza. To ile ona ma?
 - No dziesięć.
Łatwizna.
Postaraj się ciekawska matko, co to chcesz tempo liczenia syna swego sprawdzić.

- No to ile będzie miała za cztery lata? (HA!)
- No przecież czternaście... 
Ahaaaa... 
Ale nad tym mój drogi będziesz musiał chwilkę pomyśleć... 

- No dobra to ile ja będę miała lat, gdy ty będziesz miał 10 a Maja 14? Dziś mam...36.. Gwoli wyjaśnienia....
Noooo, dawaj cwaniaku...

Myśli... 

- Czterdzieści...
Ale mina nietęga...
Coś się matce zdaje, że ta chwila namysłu będzie dla niej zgubna... 
On nie dodawał, on...
On się załamał! 

- Co jest? - Pyta matka, choć mogła się przecież ugryźć w język... No, mogła, prawda? 

- Bo Tobie to już niedużo czasu zostało... 

- WHAT????!!!!! 

Matka wyraźnie pobudzona i załamana jednocześnie... 

 - Ja będę trochę płakał, wiesz.... Może nawet bardzo.

No ja myślę... 
Sześcioletnia broda wyraźnie zaczyna drżeć. Matka wie, co to oznacza, ale nie sposób przerwać potoku myśli młodocianego.... 

- Ale nie przejmuj się, przyniosę Ci 80 kwiatków na grób, jak już umarniesz.

Cóż za ulga. Nosz... mogę spać spokojnie....

Stanęła matka na głowie, by zdusić ten dialog w zarodku. Świadoma, że może jej ten temat towarzyszyć do późnych godzin wieczornych, jeśli w porę nie zadziała.... 
Może - jak kiedyś - przeobrazić się w serię pytań o matczyny przyszły zgon. 
Ba!
Może stać się próbą swoistej przepowiedni i wizji małego człowieka na ów temat. Bo przecież słyszała już rodzicielka z jego ust, że jak pójdzie do nieba to spadnie. Bo tam są chmury, a na nich stać się nie da. Potwierdzone jest to obserwacją młodocianego, bo przecież on leciał samolotem i widział... Spadając z nieba miała matka wylądować w nawiedzonym (no chyba przez matkę..) domu, gdzie nikt nie będzie jej lubił i wciągną ją do jakiejś maszyny. Ustalił już dzieć przewidujący kiedyś kolejność zgonów naszych i z pełną powagą przedstawił ten grafik matce, gdy ta nieświadoma sytuacji właśnie odcedzała makaron... Przypadło jej drugie miejsce, według kolejności urodzeń... Ostrzegł ją, że nie ma co liczyć na telefon, kompa czy tablet w zaświatach, bo tego na pewno tam nie ma.... 

Dziś się udało. 
Uwaga została odwrócona. 

Wniosek: lepiej nie rozmawiaj matko z sześciolatkiem na temat wieku swego. 
Co Cię podkusiło...? Co Cię podkusiło... 
Nie mogłaś użyć cukierków, jabłek czy klocków jako przykładu....? Jak inni.... 
To masz za swoje!
Starucho! :-O



piątek, 9 października 2015

The Weather czyli Pogadanki o pogodzie



W dni takie jak ten, wszystko wygląda jakby lepiej. Oświetlone światłem słońca problemy wydają się topnieć. Ponure myśli nie mają racji bytu. Baterie słoneczne naładowane do granic możliwości. Żyć się chce!

A może tylko ja odczuwam to tak intensywnie.... Może to nie jest normalne... Meteopatia jest co prawda zjawiskiem powszechnym, jednak niemałe znaczenie ma chyba stopień jej zaawansowania...

Uzależniłam się od pogody a ona robi ze mną co chce. Z uporem maniaka sprawdzam wszelakie prognozy i choć w głębi serca nie bardzo im wierzę, to kiedy za oknem leje piąty dzień z rzędu, a met office daje nadzieję na słońce, ufam im bezgranicznie, bo chcę żeby mieli rację...

Kiedy otwieram oko i widzę zapłakane szyby, mam ochotę zamknąć je z powrotem i otworzyć dopiero jak sytuacja się zmieni. To dziwne, jak takie niepozorne obłoki pary tam wysoko, potrafią wpływać na nastrój. Niby nic, a może zepsuć dzień cały. 

Słońce, och... Słońce to co innego. Włącza mi się opcja diabła tasmańskiego, biegam, sprzątam, piorę, latam z prędkością światła, albo... Ładuje akumulator na leżaku. Albowiem czas poświęcony przyjemnościom nie jest czasem straconym. Ale i wtedy myśli pędzą szybciej niż zwykle. Powstają pomysły, plany, grafiki. Umysł rozświetlony blaskiem słonecznym wchodzi na wyższy bieg. Wierzę, że mogę wszystko. 

 


Do następnego ponurego dnia, kiedy to marazm i marność nad marnościami przejmują kontrolę.
 
Nic więc dziwnego, że gadanie o pogodzie weszło mi w krew. Niczym rasowa Brytyjka, na wzór autochtonów, zagajam o tym, co nam niebiosa fundują. A że w kraju tym notorycznie ma się do czynienia ze zjawiskiem "all four Seasons in one day ", ze wskazaniem na jesień i zimę z odrobiną wiosny, rzadziej lata; to jest o czym dyskutować...

Jest tylko jeden jedyny wyjątek, kiedy to deszcz zupełnie mi nie przeszkadza. I wcale nie chodzi o podlewanie ogródka, bo to akurat należy do czynności mnie wybitnie relaksujących.

Burza! Burza to zjawisko skądinąd najczęściej nierozerwalnie połączone z deszczem, aczkolwiek deszcz ów musi być nie bylejaki. Musi dudnić, walić,  trzaskać po szybach, zamieniać na chwilę ulice w rwące potoki. A wszystko to, to tylko tło dla piorunów, błyskawic i grzmotów. Najlepiej nocą.  Potrafię siedzieć po ciemku,  przyklejona do szyby i obserwować... 
Co ja gadam... 

Potrafiłam. 

Od dwóch lat bowiem nie dane mi było napawać się widokiem porządnej burzy.  Angielskie zjawiska burzopodobne to żenujący przykład, że podróbka nigdy nie dorówna oryginałowi. Dwa słabe pomruki nie są godne, by nazywać je burzą... A potem? Potem w przypadku burzy angielskiej, rzadko wychodzi słońce... Angielskie niebo kpi sobie z tejże zasady i po takiej burzy najczęściej funduje trzy dni nieprzerwanego deszczu... A jedyne, na co można liczyć, to porywisty wiatr. Według moich obserwacji, deszcz tutaj jest jakby w komplecie z wiatrem a wszystko po to, żeby uniemożliwić korzystanie z parasoli i nie dać szans na obronę umęczonemu ludowi... 

Tak więc zaopatrzona w fiolki witaminy D w kapsułkach (na wszelki wypadek),  w dwie aplikacje do prognozy pogody, termometr okienny i stacje pogodową, leżak w pogotowiu i duże pokłady nadziei, czekam niecierpliwie na każdy taki dzień jak ten. 
Choćby, jak dziś - radość miała trwać tylko do 13tej... 

Naszły chmury. 

Zamieniam więc leżak na miękki koc, a kawę beztrosko pitą na patio na gorącą czekoladę na sofie...

To do zobaczenia, słoneczko... oby rychłego.... ;)


środa, 7 października 2015

Dziwnanoc.

"Sen, każdy sen jest jak psychoza. Ze wszystkim, co do niej należy: pomieszaniem zmysłów,  szaleństwem, absurdem. Taka krótkotrwała psychoza."


Są ludzie, którzy twierdzą, że im się nic nie śni.
Są tacy, którzy ucinając sobie piętnastominutową drzemkę, o tym co im się śniło w tym czasie potrafią opowiadać przez pół godziny. 
Są też tacy, których umysły tylko od czasu do czasu poniewierane są nie wiedzieć czemu przez takie obrazy, które na zawsze pozostają w ich pamięci. Wgryzają się w psychikę tak głęboko, że nie sposób się ich pozbyć. I miesza się potem ta senna nierzeczywistość z codzienną rzeczywistością. Przeplata, plącze.  Budzi się człowiek zlany potem i sam w sumie nie wie, co się przed chwilą działo. A kiedy dociera do niego, co właśnie przeżył, przerażony łapie się za głowę "to mój chory umysł TO stworzył?"

Śniąc, zauważam czasem, tak zupełnie trzeźwo i racjonalnie, że to sen jest, bo choć wszystko pasuje i rozgrywające sceny mogłyby mieć miejsce w realnym życiu, to jeden mały detal, szczegół niby bez znaczenia,  uzmysłowić potrafi, że śpię..." Aha!  Tu cię mam! " - myślę, ale jeśli sen jest przyjemny, brnę w niego dalej, z lekką nutką satysfakcji 

Sny o lataniu. Sny, w których biegnę a każdy podskok przenosi mnie w inną lokalizację. Sny, w których drzwi odgrywają główną rolę i otwierane jedne za drugim z zawrotną prędkością,  przenoszą mnie w najdziwniejsze miejsca. Sny, które wciskają łzy z oczu, mocząc poduszkę. Sny,  które podpowiadają rozwiązanie sytuacji... Sny,  które chciałyby być prorocze, ale im się nie udaje (numery w totku). Sny, które dają do myślenia...

We śnie rozmawiałam już z odzianym w białą szatę starcem, który za nic nie chciał przepuścić mnie i dwóch innych osób przez bramę, podczas gdy trzy inne osoby przeszły na drugą stronę. Zirytowana,  zaintrygowana cudownym światłem, które biło zza bramy, zapytałam co za nią jest. 
"To jest miejsce, do którego każdy przychodzi zostawić tutaj to, co ma najcenniejsze.  Swój skarb."
I choć daleko mi do osoby głęboko wierzącej a i wtedy choć sen wydawał się dziwny, zbagatelizowałam jego znaczenie... Zaczęłam myśleć dwa dni później, kiedy byłam zbyt bliskim świadkiem poważnego wypadku...ja i dwie osoby cudem uniknęliśmy najgorszego. Trzy osoby zginęły.

Śniłam już o katastrofie samolotu ze wszystkimi szczegółami. Nazajutrz w wiadomościach mówili o tragicznym wypadku. Pokazano obrazy, które do złudzenia przypominały te widziane we śnie.

Jechałam już nocą odwiedzić babcię. 400km podróży. Z koleżanką. Nic nadzwyczajnego, to fakt. Sprawa się jednak komplikuje, gdy trasę pokonuje się małym trójkołowym dziecięcym rowerkiem. I tylko ten "drobiazg" sprowadził mnie na ziemię. Cała reszta była taka realistyczna... Dźwięk głosu babci, mocny uścisk, smak gorącej herbaty...

We śnie często czuje zapachy, smaki... To nie są płaskie obrazy, mój umysł, żeby mnie oszukać, dopracowuje każdy szczegół, detal... Mój świat marzeń sennych pachnie, smakuje, jest pełen dźwięków,  tekstur,  odczuć rozmaitych.

Raz jeden, jedyny splótł mi się sen z rzeczywistością tak mocno, że do dziś czuję dreszcze na samo wspomnienie.

Wczesny poranek. Ciemno. Obudzona nagle, wstaję z łóżka. Obok śpi mąż. Niedługo pobudka. Zerkam do dziecięcego łóżeczka. Roczna córka drzemie smacznie. Idę po cichu do kuchni. Przy stole siedzi mój tata. Gotowy do wyjścia, dopija poranną herbatę. Chyba mnie nie zauważył. Wracam do sypialni. Ostatni rzut oka na dziecia i... Widzę siebie! Leżę w łóżku. Szok. Może i strach. Nie wiem co robić. Stoję tak między własnym łóżkiem, a łóżeczkiem dziecka... Instynktownie, odruchowo próbuję ułożyć się... na swoim własnym ciele. Wnikam w nie. Moje "ja" łączy się z moim śpiącym "ja". Po kolei. Lewa noga, głowa, prawa noga, prawa ręka... I wtedy...  Budzik! Donośny dźwięk mężowego budzika. Po mojej lewej żadnej reakcji. Dziecko zaczyna stękać, co nie wróży niczego dobrego, a ja wciąż nie mogę się ruszyć. Lewa ręka nadal poza moją kontrolą!  Sekundy ciągną się w nieskończoność.  W końcu odzyskuję moje lewe ramię. Szturcham zaspanego męża. Córka śpi ..uf.... "dzień dobry  i dobranoc "
Dziwnanoc. 

LD,  OOBE?  Być może.
Dla mnie to jednak przede wszystkim przygoda. Niesamowite przygody, które można przeżyć nie ruszając się z domu. A nawet i łóżka.

A jak jest z wami? Błogi, niczym nieskalany sen? Czy może pełna emocji teoretyczna bezczynność?

Dziwnanoc

Scribo ergo sum...


Matka dwójki, żona, studentka, drób domowy, chwilowo również "pani z biblioteki", zwierzolub,  morzokochacz, fotograf amator ;) z napadami grafomanii nie do opanowania... od czasu do czasu. 

Uwielbiam obserwować otaczający mnie świat i to co w tym świecie wyprawiają ludzie, zwierzęta, przyroda... Lubię wyzwania, pęd dnia ale lubię też błogie nicnierobienie. Wybucham szybko ale nie potrafię się długo gniewać. Gotuję i piekę z konieczności ale i z pasją. Uwielbiam poznawać nowe miejsca i ciekawych ludzi. I mimo choroby lokomocyjnej pogłębiającej się chyba z wiekiem, kocham podróże. 

Staram się mówić co myślę, ale zawsze myślę co mówię. Chyba potrafię słuchać a na pewno potrafię dochować powierzanych mi tajemnic. Bez wątpienia zasilana bateriami słonecznymi,  tracę energię wraz z nadejściem chmur.  Deszcz wymywa ją do reszty.  Notorycznie zapominam listy zakupów idąc do sklepu. Bawią mnie kabarety, sarkazm i zwierzęta w śmiesznych sytuacjach. Zawsze włączam drzemkę w budziku, zdarza mi się zapomnieć odpowiedzieć na wiadomość, a literówki i "zjedzone " litery to moja bolączka. Próbuję zrzucić winę na sporą wadę wzroku, ale sama wiem ze to raczej pośpiech... 

Z góry proszę więc o wybaczenie... Bo któż dzisiaj nie zna pośpiechu? ;)
Skąd pomysł? Połechtana odrobinę opiniami znajomych na fb, podążając za ich radami,  postanowiłam i ja dołączyć do grona blogerów.

Piszę,  więc jestem.

Tutaj jestem. W mojej małej przestrzeni do przelewania myśli na ekran. 

Zapraszam. Może ktoś ma ochotę do mnie dołączyć :)